Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 119.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc cicho — dokończył Siegfried, siadając i biorąc się do jedzenia.
Bernard, mimo że się sam uspakajać starał, pozostał zadumanym i posępnym. Ponieważ rozesłał na wsze strony pogonie i szpiegi na zwiady, spodziewał się lada chwila jakiejś wiadomości i każde pacholę wchodzące oczyma przenikliwie mierzył.
Nikt jednak w ciągu uczty nie zbliżył się do niego; wiadomość nie przyszła żadna. Już słodkie dania na stole się zjawiły, gdy Tomchen, pacholę Bernarda, nadbiegł wreszcie do niego. Lecz z oczu mu nie było widać, by z czém dobrém przychodził.
Pochylił się panu do uszu.
— Mówią, że i tego Litwiaka nie stało, co go Romkiem zwali, a drudzy Rymosem...
Drgnął Bernard.
Zaczynało mu być jaśniejszém coraz, iż wszyscy ci zbiegli, jednéj krwi będąc, musieli się zawczasu porozumiéć z sobą i razem umówioną przedsięwziąć ucieczkę.
Nie tyle mu żal może było tych rachub chybionych, którymi się łudził, wychowując Jerzego, co samego chłopaka, do którego się był, sam o tém nie wiedząc, przywiązał. Szło mu i o to, co dla Zakonu przez niego chciał uczynić; lecz teraz, gdy jawném było, że, mimo wszelkich starań, poczuwał się Litwinem, i że zbiegł pewna nie gdzieindziéj, jak do swoich, teraz niechybna zguba wychowańca trapiła go.
Nie powątpiewał na chwilę, że zginąć musi.
Jakim-że sposobem wyrwać się mógł z rąk, prześlizgnąć bezkarnie przez posiadłości Krzyżackie?
Stał mu przed oczyma piękny ów chłopak, po którym się spodziewał tyle... z rozbitą czaszką, z piersią zakrwawioną.
On sam nie miał-by już nad nim litości. Jak skoro odstępcą był... śmierć ponieść musiał. Przed ucztą głoszone, owe niektóréj braci twierdzenia, że Litwę tępić i wybijać należało, teraz mu się niemal słusznemi wydawały.
— Zawsze w nich krew ta i duch pogański się odzywa! — mówił do siebie. — Dzieckiem go wzięto, języka oduczono, słowem Bożém karmiono, pochodzenia własnego nie wiedział, Niemcem się sądził... a przecież szatan zdążył po swą ofiarę i zabrał ją, choć dla Pana wyrwałem mu ją z paszczęki...
Gdy tu, w końcu stołu, dumał tak smutnie Bernard, a Siegfried, już troski zapomniawszy, jadł, aby opuszczone dania sobie nagrodzić, — w drugim, u góry, zwolna się śpiewy słyszéć dawały...
Śpiewy, nie pobożne, jakby u Zakonników przystało, ale świeckie, miłosne, żartobliwe, wesołe... Poczynali je obcy, a wtórowali im, wzdychając, ci, co ich dawno nie słyszeli i głodni byli.
Wielki Mistrz musiał udawać, że ich nie słyszy, nie rozumié...
Z jednéj strony brzmiało pół-głosem: