Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 053.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamku dostać można. Dworak szedł, nie patrząc ścieżek, naprost ku wałowi, który z dołu patrzącym część ogromnych ścian drewnianych zakrywał.
Swalgon śpieszył za nim, szedł z tyłu i nie postrzegany rozglądał się bacznie. Dostali się tak pod sam usyp z ziemi wysoki i stromy, wśród którego ogromne głazy dzikie sterczały gdzie niegdzie. Ziemię od osypywania się trzymały one i pale a deski, które się z pod piasku częściami dobywały. Teraz poczęli iść ścieżyną, na samém podwalu. — Dworak, który Swalgona wyprzedził, stanął, zaczekał nań, popchnął go, za barki ująwszy, przed się... i nim się tamten rozpatrzéć mógł i opamiętać, znalazł się w ciemnościach... Wał się jakimś cudem otworzył przed nimi; stali w wilgotnéj szyi; nie widać było nic... Przewodnik, ciągle na ramionach wróżbity ręce trzymając, na przód go popychał.
— Śmiało! — rzekł — rozstaw pięście, macaj ścian... nie padniesz...
Szyja ciemna skręciła się zaraz w lewo, potém w prawo; Swalgon czuł, że w dół zstępował, potém piąć się było trzeba do góry trochę. Mdła odrobina światełka widziéć się dała, jakby kilka jasnych nici wisiało na tle nocy... Były to szpary we drzwiach, nieszczególnie spojonych. Swalgonowi lżéj się zrobiło, gdy poczuł je pod rozpostartemi dłońmi. Otworzyć ich jednak nie umiał i towarzysz jego dopiéro wywiódł go na światło dzienne. Stali na wązkiéj drodze, po-za którą widać było tuż okop drugi i na nim ostrokoły gęste... Po nad niemi w górze wznosiły się ściany zamkowe... Szli więc drożyną tą znowu, aż do drugiéj furty, strasznemi głazami polnemi obwarowanéj. Nie widać jéj z za nich było; dopiéro gdy się za kamienny wał dostali, towarzysz Swalgona zapukał i drzwiczki się wązkie otwarły.
Pierwszy wszedł przewodnik, za rękę ująwszy wróżbitę, bo tu-by obcego straż nie dopuściła, a i gromada psów, poczuwszy nie swego, porwała się nań, ujadając. Ciemną szyją znowu w podwórzec weszli wewnętrzny.
Tu dopiéro z blizka mógł się Swalgon przypatrzéć temu gmachowi, jakby nieludzką ręką wzniesionemu. Piętrzyły się ściany, ani wierzchu było ich dojrzéć, gładkie, twarde, których zdało się, że żadna moc ludzka obalić nie zdoła. — Zdumiony Swalgon przyglądał się im ze strachem i poszanowaniem.
U góry w pewnych odstępach widać było czarne przekroje, jakby okna wązkie. Na wystających gdzie niegdzie belkach wisiały grube, jak ręka ludzka, sznury i wicie...
W prawo i lewo za tą twierdzą jak misa wklęsła, rozciągał się dziedziniec przestronny... Tu pełno było ludu, bo właśnie do pożywienia go zwołano, i roiło się około niecułek, drewnianego statku i ogromnych garnków glinianych, z których para buchała.
W tym milczącym gródku nikt-by się był nie mógł domyślać nawet takéj załogi mocnéj... A lud, jak Swalgon zaraz postrzegł, młody był, doborowy, silny i czerstwy...
Chodzili wpośród niego dziesiętnicy i ład trzymali, ale po ojcowsku, łagodnie, śmiejąc się i głaszcząc, podżartowując i podśpiewując.