Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 051.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiastą przestała być i stała się straszną, jakby bogini jaka, co z Dungusu zstąpiła...
— Dziw nad dziwy ! — odparł Swalgon. — Słyszałem ja ci o tém dawniéj, ale, choć dziecko Krzyżacy porwali, nie było mowy, aby je zabić mieli! Oni takich malców dużo, słyszę, po zamkach hodują, aby potém na własną krew ich zaprawić...
Gajlis głową pokręcał niedowierzająco.
— Gadki to są bałamutne — rzekł. — Czy to my ich nie widzieli na wojnach? Oni życia nie darowują nikomu... Młode dziewczęta potrzymają w obozie kilka dni i głowy im ścinają, i dzieciom czaszki o piece roztrzaskują, starców końmi na śmierć tratują... Chrztu nawet nie chcą i śmieją się z tych, co o życie proszą...
— Ze starszymi to prawda; ja sam wiem i patrzałem na to, — mówił Swalgon, — że nie inaczéj bywa; ale małe chłopięta biorą czasem i, choć w chlewach, a żywią...
— Kunigasowa nasza, Reda, — rzekł jeden ze stojących u drzwi, — wiedziała-by o tém, gdyby jéj syn żył... a ona się mści za śmierć jego...
Swalgon potrząsł głową.
— Matka-by powinna najlepiéj wiedziéć o dziecięciu, a choćby nie wiedziała, przeczuła-by; a ja taki swoje twierdzę, żem słyszał, i nie jeden raz, jako ludzie rozpowiadali, iż chłopca nie zadławiono... Jeden stary się nad nim ulitował, w opiekę wziął, i Niemca z niego uczynił...
Gajlis wstrząsł się i podniósł dłonie...
— Perkunie, możny Boże! — zawołał poruszony, — karz ich piorunem i ogniem!.. wszak gotowi syna rodzonego na matkę słać... a na matki miecz pierś dziecka wystawić!! Niech-by ich ziemia pożarła!!
Swalgon zadrgał cały... usta mu się ściągnęły... zamilkł...
U progu pomiędzy gawiedzią stał czasu téj rozmowy milczący człek, któremu inni trochę miejsca zrobili i okazywali pewne uszanowanie.
Suknia go niewiele różniła od innych: miał na sobie kożuszek krótki, pas skórzany, sukienne spodnie i skórznie z futrem na nogach, na głowie szłyczek śpiczasty, lisem bramowany, w ręku toporek żelazny... Niemłody, krągłéj twarzy, wystających policzków, bladych ale bystrych oczu, na wojaka jakoś wyglądał i na dworaka razem.
Słuchał on pilnie powieści Swalgona o synu wdowy, a gdy ten jéj dokończył i wszyscy zamilkli, od progu przyszedł się usadowić na kamieniu obok przybysza.
Popatrzyli sobie w oczy. Swalgon go pozdrowił... Potém w ogień niby wlepiać począł wzrok i zobojętniał, ale ukradkiem ciekawie niekiedy na sąsiada spozierał...
— Dawnoście to tę bajkę o naszém dziecku słyszeli? — odezwał się do niego sąsiad.