Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 034.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

innych po dwu mieszkali, ogołoconą była ze wszystkiego, co-by ją wygodniejszą uczynić mogło. Prawdziwie zakonne ubóztwo w niéj się rozpościerało wśród nagich ścian, na twardéj ceglanéj podłodze, ledwie w części matą z sitowia pokrytéj. Łóżko było niemal barłogiem, rynsztunek na konia w kącie rzucony, wedle staréj reguły, żadną nie świecił błyskotką.
Gdy u innych rycerzy coś zdradzało jakieś ludzkie upodobanie, fantazję i nałogi; tu czuć było, iż mieszkał człowiek, dla którego obojętném było wszystko.
Najsurowsze oko nic-by przeciwko ostrym prawom pierwotnym, dziś wielce już zwolnionym, nie dostrzegło.
Z poszanowaniem téż na tę izdebkę anachorety wojaka popatrzywszy, Komtur miał się oddalić, gdy gospodarz jéj się przybliżył.
W twarzy jego nie widać było ani oburzenia, ani gniewu za wyrządzoną mu krzywdę. Wracał, zajęty widocznie czémś inném, i spostrzegłszy w progu Wielkiego Komtura, z poszanowaniem go pozdrowił. Razem weszli do zimnéj celi.
— Bracie Bernardzie! — odezwał się raźnie dygnitarz, ton mowie nadając wesoły, — przychodzę do was, abym pocieszył. Luder was nie zna, a władzy swéj jest zazdrosnym; wybaczyć mu trzeba.
— Z całego serca! — zawołał, uśmiechając się, Bernard. — Tu ani o mnie, ani o niego nawet nie chodzi. Myśmy słudzy wielkiéj sprawy, narzędzia, które bodaj się pokruszyły, byle ona zwyciężyła.
— Swięcie[1] mówicie — potwierdził Komtur — czyńcież wedle tego.
— Inaczéj nie myślę — odparł Bernard. — Dla mnie główna, że mi dozwolił w téj sprawie postąpić, jako zechcę. Doprowadzę więc ją do końca, a nie powiedzie się...
— Dlaczego ma się nie powieść? — spytał Komtur.
Bernard się namarszczył trochę.
— Dlatego, — rzekł, — że w ludzkich sprawach pewnego niéma nic i że najpotężniejszego siłacza głupie ziarno piasku obali, gdy, nie widząc go, poślizgnie się na niém. Tak i ja. Chłopaka-m chował, rósł mi na pociechę, a teraz...
— Chory? wyzdrowieje! — rzekł obojętnie Komtur.
— Szpitalnik nic nie obiecuje; chłopak schnie; — odparł Bernard. — Chodzę, śledzę, nic nie wiem, a czuję, że coś na tę duszę młodą padło; bo to nie choroba ciała. Zmienił mi się. Obawiam się...
Bernard nie dokończył.
Wielki Komtur, chcąc się oddalić, rękę położył mu na ramieniu i dodał wesoło:
— A ja o was nie lękam się bynajmniéj, ani o to, co wy przedsiębierzecie. Bądźcie zdrowi.
Wyszedł.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Święcie.