Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 015.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w wielkich fałdach jak od niechcenia rzucony. Nie widać było najmniejszéj tu staranności, a sukno nosiło na sobie ślady zużycia i zszarzania.
Usta głęboko wpadłe nie poruszały się modlitwą, a z posępnego czoła zgadnąć było trudno, czy się modliła dusza. Oko — to się zatrzymywało na przedmiotach obojętnych, bez myśli, to śledziło wszystkich w kaplicy zebranych, równie pobliższych współbraci, jak daléj skupionych u progu półbratów, czeladź służebną i knechtów.
Przed okiem tém nic ujść nie mogło; biegło ono w ciemności, pewnym będąc, że je przeszyje, a odgadnie, co się w nich skrywa.
Coś się kazało domyślać, iż ten świadek, lecz nie uczestnik modlitwy, wrażał wszystkim przytomnym pewną obawę i poszanowanie. Tak samo, jak wzrok jego po ludziach, wejrzenie ludzi ukradkiem biegło ku niemu. Czeladź się instynktowo uchylała, słoniła za przymurki, aby nie być wystawioną na wzrok ten, przeszywający i groźny.
Na zastygłych licach zakonnika nie było oznaki najmniejszego wrażenia. Obok dumy, która pięknéj téj twarzy rycerskiéj zdawała się dziedzictwem krwi narzuconą, była i pokora mnisza, przybrana z musu.
Nie widać było, aby szczególne jakieś dostojeństwo i władza związane były z tém rycerza znaczeniem, jakie mu nadawało oblicze. W ławie braci stał on na najniższém miejscu, ostatni z brzegu.
Patrzał ztąd, śledził...
Pacierze wieczorne zbliżały się do końca; mruczeniem głuchém odpowiadano ze stallów na głos kapelana. Przykląkł wreszcie, odwrócił się, i zwolna, ze zwieszoną głową, ku zakrystii zmierzał.
Naówczas poruszyli się wszyscy, zbudził się zakonnik drzemiący, czeladź od drzwi szybko się wysypała na podwórze.
Pozostał chwilę na swém miejscu rycerz ów nieruchomy, głowę tylko zwróciwszy ku ołtarzowi. Ci, co go pomijali, wysuwając się z kaplicy, nie pozdrawiali ani skinieniem głowy, przechodzili patrząc w inną stronę, jakby unikali jego wzroku z pewnym pośpiechem, niezręcznie ukrywanym. Żaden mu nie okazał uszanowania, choć widać było, że może wrażał obawę.
Kaplica już prawie była pusta, gdy i on ze swego miejsca poruszył się nareszcie i ciężkim krokiem iść począł ku drzwiom, u których jeszcze kupka czeladzi się zatrzymała.
Wśród niéj stał, pytając o coś, brat Szpitalnik, człowiek niemłody, siwy, ruchów żywych, mowy prędkiéj, gorącego temperamentu. Płaszcz, z ramion mu się osuwający nie po myśli, dokuczał niecierpliwemu, który go poprawiał i szarpał na sobie.
Wychodzący zakonnik zatrzymał się przy nim. Zobaczywszy go, knechty i służba natychmiast rozpierzchać się zaczęli.
Z szerokiéj piersi jego dobył się głos męzki, stłumiony, lecz silny, wychodzący jakby z głębiny, i tak właściwego sobie dźwięku, że-by go wśród tysiąca