Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Krzyżacy 1410 tom I 161.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zważajcie żem licho wybrany, kupię sobie napatrzywszy co potrzeba.
Ponieważ namiot zbiérać było potrzeba i czeladź się zwijała około reszty rzeczy, wyszli więc na pole. Tu gotowało się jak w garnku, roiło ludem, zamęt był zwyczajny przy wyruszaniu i żegnaniu obozu. Krzykliwe głosy, i śmiechy, i klątwy latały w powietrzu. Brochocki postrzegł opodal stojące dwa konie. Odgadł, że należały do przybyłego i poszedł je zobaczyć. Przy jednym z nich stał z siwemi wąsami stary sługa. Konie były tłuste, ciężkie i silne.
Pan Andrzéj na starego począł gdérać.
— A po coś to dziecko do ucieczki posiłkował? hę? a godziło się to?
— Niech pan próżno doń słów nie szafuje — rozśmiał się chłopak, — ani jednego nie zrozumié: Żmudzin jest.
Kukutis! — mruknął Brochocki — doskonale się do pary dobrali: jedno dziecko, a drugi niemy starzec. I na mnie to licho spaść musiało. Szczęście jeszcze, że ich karmić nie trzeba.
Na chłopaka, który konia dosiadał dosyć niezgrabnie, co stało dokoła patrzało: tak dziecinną, a raczéj kobiecą miał twarz.