Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 146.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marcik. Zdala do swojego pana a on do niego miłościwie się uśmiechał. Książe na innych nie zważając, wyszedł z nim do bocznej izdebki, w której ubogie leżało posłanie i trochę oręża stało w kącie.
— Z czemżeś ty przygnał? — zapytał — pewnie dobrego nie przynosisz mi nic. Oto ks. Kanclerz także z Krakowa przybył ze Smiłem i nic — nic, tylko jakieś niepewne obiecanki.
Cóż mieszczanie?
— Mieszczanie! Miłościwy Książe — żwawo począł Marcik — wszystko prawie niemcy, niemiec zaś by najlepszy był, chytry jak lis.. Na dwóch stołkach siedziećby chcieli.
W tem przerwał. — Z mieszczany by jeszcze do ładu się doszło może — ale Biskup bruździ a oni go słuchają.
Czechy też ustępować coś nie myślą...
Spojrzał na księcia, który wcale się nie zasępił — słuchał spokojnie.
— Nie miałeś z czem wracać! — rzekł. — Trzeba ci było siedzieć i mieszczan ujmować... Zyskać mi choć kilku.. byle było komu otworzyć bramy, reszta musiałaby się poddać. Na to aby wrota zdali, nie wielu trzeba.
Marcik po głowie palcami przeszedł i pokłonił się.
— Miłościwy panie — odparł — jednać bym rad, ale czem? Rozumu ja na to nie mam, kupić