Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 066.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie mógł, to choć syna oddał. I — posłał go! ot tak! na stracone imię!
Obwiniony Zbysz cofnął się do kąta, nie śmiejąc odpowiadać żonie, którą Topor popierał.
Siedział jeszcze Mieczyk na ławie, dzień się robił coraz jaśniejszy. Marucha w milczeniu garnki do ognia przystawiała, gdy znowu zawieruszyło się przed chatą. Z krzykiem i wołaniem wpadli na podwórko Czechy, w znaczniejszej liczbie niż pierwsi, pomęczeni, zziajani. — Topor podniósł się z ławy. U drzwi stawiono straż, budynki oblegali do koła.
Ogromny drab wpadł z mieczem dobytym do izby, za nim tuz dwu zbrojnych, dalej kupa ich cała.
Spodziewali się tu kogoś pochwycić na pewno; ten co prowadził przyskoczył zuchwale do Topora, choć z ubioru widział, iż ze znacznym człekiem miał do czynienia.
Mieczyk do korda się miał oczyma ich mierząc.
Drudzy obalając wszystko i wywracając do komory pędzili, drzwi wywaliwszy, w beczki i nasypki tłukli.
Mieczyka otoczyła starszyzna.
— Jest ptak w gnieździe! — krzyczał dowódzca. Nie kłamali ci, co donieśli. Wyście tu z Balic na zmowę do małego księcia zjechali! On tu był! Wiemy wszystko. Gdzie on?
Topor namyślał się z odpowiedzią. Zbyszek strwożony oczy sobie przysłaniał.