Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 054.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

któżby z duszy nie rad? Swojemu panu! a no — żelazną ręką trzymają nas Czechy z Brandeburgami. Na nich iść, potrzeba sił daleko większych niż nasze. Mieli dobry czas się usadowić, oszańcować, ludzi sobie jednać i nastraszyć.
Łoktek głową strząsnął.
— Gdy wszyscy tak mówić będziecie — rzekł — a ręce wam opadną, pewnie, że im nie podołamy.. Małe siły gdy się skupią, wielkimi się staną — kraj to nasz, my w domu, a oni gospodą. Wielkich sił nam nie trzeba.
Czechów policzcie. Gdy się ziemianie wszyscy poruszą, zmożemy ich i przegnamy. Walnej bitwy dawać im nie będziemy, ja na jedną kość nie postawię wszystkiego. Rwać ich i kąsać musiemy to sam to tam, aż im tu życie obrzydnie. Bylem jeden, drugi gródek zdobył — za tem pójdą inne.
Oczy mu się paliły, Topor słuchał.
— Miły panie — rzekł. — Chwila nie potemu. Czech nie sam; będzie miał niemców zastępy z sobą, Brandeburczyk z nim, jedna ręka. Siła ich straszna, cały kraj dzierżą do morza. Co tu począć? jak nam nawet pomyśleć o tem? Czekać trzeba, znajdzie się, dali Bóg, sposobniejszy czas..
— Mnie każecie czekać? — oburzył się Łoktek. — Przecież wiecie, iż nigdy nie umiałem czekać, a i czasu na to nie mam. Czterdzieści kilka ciężkich lat mam już na głowie! Kto wie