Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 048.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prawie i tyle na prost nie ma, — ozwał się Zbyszek.
— Tem lepiej — dodał książe. — Po nocy tam dojechać nie ulękniecie się?
Marcik się rozśmiał białe zęby pokazując. Nie lękał się on niczego w świecie, nie było to ani w jego naturze, ni w obyczaju. W Krakowie najtęższe zbóje jego się obawiały. We trzech nań nie raźno było.
— W Balicach, — mówił pan jedząc ciągle — musi być pod ten czas Topor, co go to Mieczykiem zową?
— Toć od niego tę chatę trzymamy — dodał Zbyszek.
— Ten dawniej bywał ze mną — rzekł Łoktek.
— Prawda! — zamruczał Zbyszek trąc głowę, ale postarzał się bardzo i zbabiał trochę młodą żonę sobie wziąwszy.
— Ja tam do Balic do niego sam nie chcę — mówił książe — abym dobrego człowieka szukając, na złych nie trafił. Jedź że ty, na ucho jemu tylko samemu szepnij kto cię przysłał. Zechce-li do mnie, przyprowadź go, a zawaha się, rzuć go nie mówiąc gdzie jestem.. Rozumiesz?
Zbyszek głową potakiwał ręcząc, że syn się sprawi dobrze, Marcik też ochoczo opończę z kołka zdjąwszy, skoczył do szopy po konia.
Łoktek tym czasem jadł, piwa postawionego napił się trochę, chleb czarny krajał nożem u pasa