Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 046.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czy trwożąc i przeklinając, żem się żyw ostał. Na nikogo tu nie liczyć pono, aż się siła zbierze.
W tem Zbyszek przyszedł z pokłonem.
— Liczcie na starych, co wam służyli — zawołał niemal ze łzami — rachujcie na pewno. My byśmy się za was ubić dali.
Smutnie klępiąc go po ramieniu rozśmiał się Łoktek.
Milczenie jego mówiło wiele, jak gdyby:
— A co mi po was, biedacy?
W tejże chwili posępna twarz jego się rozjaśniła. Nie był to człowiek, coby smutkom a trosce dał się gryźć jak rdzy i zjadać. Rozpatrzył się po izbie ubogiej, po ludziach biednych. Towarzysze jego właśnie wracali do chaty. —
Na stole misa z kaszą woniała.
Zbyszek kłopotał się skrobiąc w głowę.
— Czem my tu Miłość Waszą w tej nędzy przyjmiemy? czem ugościm? — mruczał. — U nas strawa licha!
— Jakbyś zgadł, żeśmy głodni, — odpowiedział Łoktek, — a kto głodny, nie przebiera.. Pamiętasz stary, żeśmy nieraz o suchym chlebie, o wodzie z kałuży nie jeden dzień trwać musieli. Ja też z wami!
Mówił to wesoło poglądając ku swoim, których twarze blade wydawały głód i znużenie.
— Jak dziki zwierz jużem się po pieczarach i jaskiniach chronić musiał — mówił dalej —