Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 040.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ojczulu! kochany mój! — patrząc nań i wpół go obejmując zawołał Marcik — ażeście odmłodnieli!
— Co myślisz? Gdybym pana mego zobaczył, krzyknął Zbyszek ręce składając — na prawdę by mi może młodość wróciła. To człowiek cudotwórca.
Gwarzyli tak śmiejąc się, gdy Zbita, która z wieczerzą się dla Czechów wstrzymała, poczęła kaszę ze słoniną na misę wykładać, aż zapach od niej rozszedł się po izbie.
Syn i ojciec poczuwszy ją, oba się zwrócili ku stołowi.
— Idźcie jeść, aby darmo nie stygła! — powoływała Zbita.
Zbiegli się do misy, na którą czeladź się też oglądała, stary Zbyszek miał ręce umywać, gdy stukanie nieśmiałe i powolne do okiennicy słyszeć się dało.
Z początku przeżegnali się tylko sądząc, że zły duch się im jaki przekomarza, ale gdy pukanie się powtórzyło, Marcik śmielszy ku oknu się zbliżył.
Z podwórza dochodziło jakby szeptanie i mruczenie.
— Albo Czechy powróciły — rzekł Zbyszek — albo.. licho już wie co o tej godzinie może być?? Zbóje?
— Nie otwierajcież po nocy lada komu — dodała Zbita — djabeł nie śpi, kto wie jaką zły