Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 022.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zbyszek aż się wstrząsnął ze zgrozy.
— Milczałbyś — krzyknął. — Ja bym swoje życie za tego pana dał. Oh! oh! gdyby się on zjawił a poszczęściło mu się, ty i ja nie siedzielibyśmy w tej mizernej chacie na Łowczej, ale na krakowskim zamku, albo na własnym ziemi kawałku.
Marcik ręką zamachnął, jakby tę przepowiednię lekko sobie ważył.
— Takby było! tak! — ciągnął stary dalej. — Pan to jest taki, że żadnego ze swoich starych żołnierzy, gdyby go raz widział, nie zapomni. — Spójrzawszy jeno na mnie, powiedziałby ci zaraz, gdzieśmy razem bywali i co robili. Choćby miał tysiąc ludzi, gdy im raz popatrzył w oczy, każdego poznał, bodaj po dziesięciu latach. Każdemu wdzięczen był...
— A co dziś ta jego wdzięczność warta! kiedy on sam kąta i przytułku niema i mieć nie będzie — rzekł Marcik spluwając. — Jeżeli prawda, że żyw włóczy się kędyś, a Czechy za nim w tropy, kto do niego dziś przystanie? Ani łomu, ani domu, ani grosza w kalecie. Co po takim panu?
— Co ty wiesz? co ty znasz? — gorąco ofuknął go stary. — Widziałem ja go już w dziesięć koni jeżdżącego po dworach, w lichej zbroiczce powiązanej sznurkami, z kaletą pustą, a w miesiąc, we dwa, ludzi już miał, grody brał, i bił się i zwyciężał...