Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom II 014.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

którą stary pochwyciwszy do ust cisnął — a oczy pasł niemi — uczyniły na nich wrażenie niezmierne...
Chaber, Marucha, chłopak przybiegli przypatrzeć się temu czemuś, co ziemię dawało z poszanowaniem, jak świętości.
Zbyszek przekonawszy się, że syn prawdę mówił, wpadł w rodzaj radosnego szału — prawie upojenia. Długo znoszone ubóstwo, pokora do której był zmuszony, żywot na łasce przygniotły tak go, że odrobiny tej szczęścia spokojnie znieść nie umiał. Roiło się im państwo wielkie, choć nie wiedzieli sami co im dano.
Temu, co długo nie miał nic, ziemia — owo czarodziejskie słowo, zawracało głowę. Ziemia, lasy, woda, pastwiska, rola, barcie — a może ludzie, służba — i swój własny dwór i chleb nie cudzy!! wszystko to jak z nieba na nich spadało.
Zbyszek starowina, gdyby był mógł, puścił by się był na noc całą do swych Wieruszyc, do których drogi nie wiedział, o których jako żyw nie słyszał. Marcikowi mniej było pilno — przecież i on swe dziedzictwo zobaczyć pragnął.
Zaczęto spierać się co z tem robić.
Zbita już w myśli gospodarstwo zaprowadzała, frasując zkąd chudoby dostanie.
Stanęło na tem, ażeby Zbyszek obejmował, budował, pracował tam, a Marcik wdzięczny panu,