Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 180.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Odziewał się każdy jak miał i jak chciał, ten w opończę, tamten w kożuszynę, inny w kaftan stary, a zbroi mało gdzie widać było, tylko około księcia żelaznych ludzi zwijało się trochę. Broń téż nie była osobliwą, toporów więcéj niż miecza, dostatek pałek nabijanych i oszczepów z ladajakim żelezcem lub osmolonych tylko.
Konie mizerne mało co więcéj miały nad paszę pod nogami.
Leżąc tak obozem, to Pomorcy to Czechy, rankami, nocami wyrywali się na bliższe osady dla pożywienia, a co złupili tém żyli.
Brali i młodzież, wiążąc ją jak jeńców, trudno im co mówić było, musieli mieć zdobycz jakąś.
Gdyby się srożono precz mogli pójść, a byli potrzebni. Z okolicy téż kto mógł w lasy się wynosił daleko, i całe osady się zasiekiwały ze stadami na uroczyskach po puszczach.
Królewicz na nic nie zważał, byle mu samemu dobrze było. Dobek pilno go mający na oku, mógł się teraz bardziéj jeszcze przekonać iż pociechy z niego nie będą mieli. Trzymali go jak chorągiew w ręku przeciw Sieciechowi.
Ani do konia, ni do gonitwy, do rycerskich zapasów było go napędzić, choć Dobek, starsi a nawet Marko go wyciągał. Sobiejucha szedł najczęściej z tém aby go z namiotu dobył, siadł pić i słuchać jak bajdurzono i do nocy pozostał.
Całe tak dnie w próżnicy ubywały. Zahoń