Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 078.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał owo królewskie słowo co nie rozkazując nawet budzi do pusłuszeństwa.
Mimo własnej woli krnąbrni nawet biegli gdzie wskazał, a on sam, skoro go myśl porwała nie zważając na niebezpieczeństwo, pędził zapamiętale nie zważając na nic. Kipiało w nim życie i jak wrzątek wylewało się za brzegi...
Chociaż jedenaście ledwie miał skończonych, rycerzem już się mógł nazwać, szanowano go jak dorosłego męża. Nad wiek się rozwinął, zmężniał, zolbrzymiał; tylko nie porosła twarz i policzki niewieście o latach świadczyły.
Gniewało go to że starszym nie był, ale mu chłopięcych lat nikby był zadać nie śmiał, obawiano go się. Biłci już Pomorzan, krew przelewał, raną się chlubił, śmierci w oczy zaglądał nie drgnąwszy, chłopak od Boga darowany.
Dość spojrzeć nań było gdy tak stał między słupami, otoczony drużyną, zdala każdy królewicza w nim poznał: kształtny był, krzepki, zwinny, giętki, choć całego swojego wzrostu nie miał jeszcze, już duży, ramion szerokich, piersi wypukłéj jakby puklerzem okrytéj, rąk silnych choć drobnych.
Twarz téż była piękna, rycerskiego wyrazu, tylko około ust z jednéj strony, wrzód który był nabrał i rozpękł w dzieciństwie ślad po sobie zostawił, piękne wargi skrzywiwszy, nieco. Dziwny to wyraz dawało twarzy, nie szpecąc jéj