Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 086.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedliwości! Cóż będzie dla dobrych, gdy dla złych jest takie pobłażanie!
— Wszyscy my ilu nas jest — dodał inny — domagamy się nań kary. Dość krwi nas kosztuje, oślepić go, albo niech szyję da. Nie ma z nas jednego, coby mu rany jakiéj nie był winien! a wielu poginęło przez niego!!
I wszyscy zgodnie poczęli wtórować.
— Zgubić to złe zielsko! nie żywić go, niech ginie!
Bolko słuchał zasępiony.
— Do jutra, do rana — rzekł krótko.
Spojrzeli nań dowódzcy, na twarzy malował się frasunek, odprawił ręką przybyłych, a gdy wyszli pokląkł na modlitwę i słyszano jak jęczał trwając na niéj długo. O świcie msza święta z dziękczynieniem odprawić się miała, czekano na nią i nikt o śnie nie myślał. Gwarzono o osobliwéj téj nocy przygodzie.
Dnieć nareszcie poczynało. Że deszcz pruszył ciągle, ołtarz podróżny wystawiono pod namiotem, odchyliwszy ze wszech stron ściany, aby wojsko dokoła stojące celebrującego widzieć mogło. Król pokląkł i na kolanach mszy całéj słuchał pobożnie.
Śpiewano potém pieśń, odmawiano modlitwy, obrzęd się nierychło skończył.
Około króla gromadziła się starszyzna niespokojna, szczególniéj rycerstwo krakowskie, które Zbigniewowi zdrad jego i nikczemności przeba-