Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 075.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wódzców w zbrojach i przy mieczach. Przystąpił do brata z udaną serdecznością i wprost rękami go objął za szyję, całując z natarczywością, któréj trudno się oprzéć było.
Bolko serce miał wielkie, umysł wrażliwy, uczuł się poruszonym, zwłaszcza gdy Zbigniew na skinienie arcybiskupa nieco pokorniejszą przybrawszy postawę, odezwał się głosem jakby litości się domagającym.
— Ludzie nas różnią, ludzie kłócą i rozrywają bracie miły. Ja nie pragnę nietylko cię kochać i służyć ci wiernie. Nie widzą mnie oczy wasze, ani moje was, a pomiędzy nami stoją wrogowie co czyhają na mnie.
Sojusz czyńmy wierny, wieczny, braterski, i niech go ojciec nasz Marcin pobłogosławi!!
Uderzył się silnie w piersi.
— Wiernym ci będę!
Po Bolesławie znać było, że już zmiękł, a po wojewodach, że się na tę jego łatwość przebaczenia i wiarę dawaną zdrajcy, oburzali.
— Mazowsze ci puszczam, winy zapominam — odezwał się Bolesław. — Przedemną wiele do zrobienia i przed tobą. — Chcesz mi być sojusznikiem, chcesz aby ludzie nie mogli stawać między nami, bądź przy mnie i ze mną, nie oddalaj się.
Twarz Zbigniewa dziwnie zadrgała i usta się zatrzęsły.