Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 030.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

postawa, męztwo, zręczność napełniło go zazdrością i gniewem.
Wieczorem późnym, gdy sam na sam pozostał z Sobiejuchą, Zbigniew puścił wodze roznamiętnieniu, które przez dzień cały ukrywać musiał...
— Zmusili mnie, nożem na gardle do przysiąg — rzekł do zausznika swego — ale wymuszone śluby nieważne są. Sromem mnie tu poją i żółcią! Pomszczę się tego, lub zginę raczéj, niżbym żył w tém upodleniu! Jak sługa i dworak jego musiałem się tu włóczyć za nim i podziwiać jego rycerzy! Nigdy mu tego nie przebaczę! Czekałem długo, przyjdzie i moja godzina.
Marko za kolana go chwytał, prosząc, aby milczał, tak się lękał, aby ich nie podsłuchano.
— Miłościwy książę, z mową bądźcie ostrożni, wszystko się zrobi, co zechcecie. Nadarza się zręczność.
Zasłaniając się rękami i szepcząc po cichu, Marko oznajmił panu, że ziemianin mieszkający nad granicą pomorską, zaprosił właśnie księcia Bolesława na poświęcenie nowo-zbudowanego kościoła i ślub swój, który się wkrótce miał odbyć. Książę z małą garstką drużyny zjechać obiecywał w gościnę. Łatwo było nasłać kupę Pomorców, dając im znać o tém...
Zbigniew pochwycił myśl tę chciwie i namiętnie. — Na wagę złota za jego trupa opłacę! — zawołał mściwie... — Niech raz przynajmniéj