Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 022.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przystało. Wówczas ci się też bieda teraźniejsza nagrodzi.
Zahoń w końcu już w to uwierzył.
Tak stały rzeczy, gdy jednego rana ów wierny towarzysz powróciwszy do izby z podwórca, długo przed ogniem stał w zamyśleniu jak osłupiały, potém nagle zwracając się do pana, zawołał.
— Miłościwy panie! Czy też to może być, żebym ja na moje oczy widział Marka Sobiejuchę?
— Kiedy? gdzie? spytał Zbigniew.
— Tutaj, dziś — odparł Zahoń.
— Marko przecie pod Kruszwicą zginął, biedaczysko — rzekł królewicz.
— Albo to on, albo rodzony brat, albo kto do niego jak dwie krople wody podobny — rzekł chłopak.
— Gdzie i jak go widziałeś? — odezwał się obojętnie Zbigniew.
— W podwórcu, tysiącznikiem nad wojskiem. Nietylko twarz, ale i głos ten sam — rzekł Zahoń.
— A on? widziałże ciebie?
— Powinien był, ale czy znać nie chciał — czy... nie wiem! mówił chłopak. Patrzał się na mnie i odwrócił.
— Toć nie on chyba — rzekł Zbigniew, — mało ludzi do siebie podobnych! Zbliżyć się było.
— Krzyczał i łajał strasznie na ludzi, w gniewie był jakimś, nie śmiałem, — rzekł chłopak. — Dziw, bo i opończa na nim taka sama...