Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 210.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mówił to i znowu złagodniał nagle. Twarz ku oknu zwrócił, popatrzał w nie, potém się pochylił ku gościowi z uśmiechem na ustach i wyrazem łagodnym. Zdjął z szyi łańcuch i chciał go włożyć na Skarbimierza, ten się cofnął z pokłonem.
— Teraz podarku od waszéj miłości przyjąć mi się nie godzi — rzekł — wdzięczen zań jestem.
— Cóż się stało? począł, łańcuch na ławę rzucając Zbigniew. — Dlaczego przysłał do mnie Bolko! Kto mnie oskarża? Co mi zadają! Głos coraz był słabszy i łagodniejszy.
— Miłościwy panie, nikt wam, wy sami szkodzicie sobie — odezwał się Skarbimierz. — Stronicie od brata, zapominacie o nim. Domagamy się posiłków, na nas całe brzemię! nie dajecie nam ich. Obiecujecie, a gdy rachujemy na nie, nie przychodzą.
— Jam nie winien! jam nie winien! przerwał książe, — zaprzysięgam niewinność moję. Zdrady w sercu mojém nie ma! kocham brata, a jestem posądzany i czerniony. Jakże się zbliżyć, gdy wiem co mnie tam czeka? Wymówki, podejrzenia, niewiara.
Westchnął ciężko i zasunął się znowu w kąt ciemny, łańcuch zdjęty, powoli wkładając na szyję. Milczał.
— Co każecie mi powiedzieć panu naszemu? spytał poseł.