Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 165.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Naszych przecie daleko więcéj jest — zakrzyczał Zbigniew — zgnietliby tę garść! — Idź mi po mazowieckich ziemianach, przy mnie wszyscy stać powinni. Skarbów tych część jakaś i im się dostanie, gdy mi pomogą utrzymać się przy nich.
Sobiejucha stał zadumany. — Pomimo nadziei poparcia przez Mazurów, walka w téj chwili zdawała mu się niedorzeczy.
— Miłościwy panie — rzekł cicho, osłaniając się ręką, — królewicz Bolko ma tu też swoich druhów, co z nim chadzali na Pomorców. — Ostrożnie się brać potrzeba — wszystko ludzie są tacy, że wnet rąbać się gotowi i nastraszyć się nie dają.
Nasi do bitwy nie bardzo wprawni. A tu w tych kątach i ciasnocie, jakbyśmy się poczęli ścinać, i dla was nie byłoby bezpiecznie, mógłby który naskoczyć znienacka.
Skończyło się na tém, straże wszędzie zostały podwojone. Noc upłynęła spokojnie, ale drużyna Bolkowa i Zbigniewa ani usnęła, ni się rozbrajała; jedni z drugiemi ucierali się na słowa, docinając sobie i swym panom wzajemnie. W powietrzu czuć było walkę.
Ci, którzy na straży nie stali, podzieleni na osobne gromady obozowali w podwórzach, podpatrując się i oczyma mierząc nieufnie.
Jak dzień odezwały się znowu dzwony żałobne. U trumny stał Bolko a opodal od niego Zbigniew, arcybiskup mszę uroczystą odprawiał,