Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 160.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ludzie onieśmieleni stali, nie poruszając się, patrzali po sobie, nikt pierwszym być nie chciał. Bolesław oczyma go palił i byłby zgniótł, gdyby majestat miejsca tego i godziny, nie osłaniał słabego przeciwnika. Wstrzymywał rękę, która ciągle na miecz spadała.
Wrzawa ta z podwórza doszła wreszcie do izby żałobnéj, arcybiskup strwożony, przeczuwając co się stało, w czarnéj kapie, w mitrze, z laską pasterską w ręku, wychylił się na przedsienie — podsłuchał spór, patrzał na waśń braci! przerażonemu tém, co oczy jego widziały, głosu zabrakło.
Domyślił się, kto był przyczyną gorszącego sporu, ze słów, które podchwycił.
— W imie Boga ukrzyżowanego! — zawołał naostatek — hamujcie się! Upamiętajcie! kto z was wszczął ten spór, królewiczu Zbigniewie!
— Ojcze — odparł głosem drżącym, nie śmiejąc od ściany odstąpić krokiem Zbigniew. Ojcze! jam nie winien! Upominam się o to, co mi należy! Skarby po ojcu są moje! Starszym jestem. Płock jest mojém dziedzictwem.
Nic nie mówił Bolko, patrzał na arcybiskupa.
— Kazałem straże stawić u drzwi! — mówił Zbigniew daléj — bo wiem, że tu będą czyhać na własność moją.
Biskup w ziemię laską uderzył.
— Królewiczu Zbigniewie — odezwał się — wié-