Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 047.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Starcowi łez, sobie zgryzot oszczędźcie — odezwał się O. Tyburcy. — Jeżeli zgoda możliwa, jednajcie się.
Niech Bóg prowadzi i błogosławi a da pokój i zgodę między pany chrześciańskiemi.
Z temi wyrazy pocieszającemi Bolko siadł na koń, wojska już przodem wyciągały milczące. Zbigniew jechał wesół, szyderski, choć dokoła miał zasępione czoła i ludzi niespokojnych a frasobliwych.
Z jednéj strony dzieci, z drugiéj król, Ojciec, z obu wojsko jednéj ziemi, bracia i powinowaci. Każdemu na myśli było, iż własną krew przelewać będzie. Przeklinano człowieka, który ten rozdział uczynił i nieszczęścia był przyczyną.
Im daléj wojska się posuwały ku Żarnowcowi, tém w Bolku rósł niepokój. Z drogi już chciał przodem do króla słać, ale nikt się na to poselstwo nie ofiarował. Znane w wielu razach Sieciecha okrucieństwo odstraszało, przewrotność jego o skutku wątpić kazała.
Już byli o półtora dnia drogi od Wrocławia, gdy nie znajdując nikogo coby do króla chciał jechać, Bolko, z Magnusem się naradziwszy, wyprawił do Wrocławia nazad, aby O. Tyburcego uproszono i przywieziono go. A że drogi po długich deszczach rozkisłe były, zatrzymano się spocząć i obozowano, pókiby staruszek nie przybył.