Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 240.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nic, co było napisano, to się stać musiało. Uciekliście z chutoru z Natałką, a Sydor już tego dnia na stepie znów był i od nas się dowiedział, że was nie ma. Po waszym wyjeździe my naszli na chatę, gdy najmitka z parobkami przy wódce siedzieli. Sydor precz wygnał hołotę, a że mu się serce ścisnęło, chutor podpalił i wszystko spłonęło.
Jęknęła Bondarowa, zakrywając oczy.
— Nam na konie kazał siąść i pojechaliśmy we trzech na step, gdzie oczy poniosą. Z domu, z lochu, nie wzięliśmy nic, ale u Porohów, u Kozaków dostali trzy samopały i kul i prochu. Sydor nas prowadził... krwi mu się chciało. Siadaliśmy w bałkach i czatowali, i rozbijali i zabijali, nie dla sakwy i nie dla pieniędzy, bo się nie tknął niczego, ale krwi mu było potrzeba. I lała się krew, matko Bondarowo, lała się, a jemu trochę się lżej na sercu robiło. Krywonogę prędko nie stało: w dziesięć dni kula go wzięła... w samą pierś pod żebro, że się zwalił z konia jak kłoda. Dwie nocy mu kurhan sypałem i krzyż wetknąłem, a sam go na bezpieczne miejsce do mogiły zaniosłem, aby nieruszany odpoczywał. Opodal od gościńca na pagórku leży. Zostaliśmy sami z Sydorem i błądzili po stepie. Nocą w bałkę i gąszcze się wszyli, a czatowali, dniem do bałek wracali na spoczynek; czasem do kozackich chat na wyżki, w słoty. Sydorowi twarz bladła, a po nocach