Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 235.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzało. Szelest sukni i ciężkie rzucenie się na krzesło, oznajmiło Grzybowskiej, że Natałka na swoje miejsce wróciła. Otwarła więc drzwi i weszła. Zastała ją tak siedzącą jak wprzódy, ale z rumieńcem wypalonym na twarzy.
— Otóż tyle mojego! — zawołała — dwa dni czekania, a ćwierć godziny pociechy, zatrutej strachem. A jaki on blady, a jak się trząsł, łzy mu się w oczach kręciły. Ludzie go męczą; skarżył się na obcych i swoich; rodzina go prześladuje. O, biedny król i biedne to szczęście moje!
Złożywszy ręce jak do modlitwy, znowu w okno patrzała.
— Ja was muszę pożegnać — rzekła Grzybowska — przyszłam z dobrem sercem i radą, a nic wam uczynić nie mogę, więc odchodzę.
— Ale — przerwała Natałka — ale nie odchodzicie z niczem. Mówiłam królowi... król na rozwód się godzi, byle rozgłosu nie było, podpisze co zechce. Czegoż więcej żąda? Dadzą mu wykupnego, a niech go moje oczy nie widzą.
— Dobrze, dobrze — odezwała się stara panna — tylko żebyście później tego nie żałowali, że go odprawiacie; zdałby się może stary i z nim do ładu by przyjść można.
Śmiech i spiewka były jedyną odpowiedzią. Natałka nuciła ruską pieśń: „Szumią bory, mruczą wo-