Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 190.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieszczęśliwą, nie mogąc się uspokoić. Zbójcy a rabusie zwyczajni zdawali się jej nieprawdopodobni, lękała się czegoś gorszego.
W chacie także kobiety po wyniesieniu Plerscha długo siedziały milczące. Bondarowa namyślała się, kiwała głową, znać było po niej, że walczyła z sobą. Mąż jej ciągle na myśl przychodził, i Maksym, i przyszłość ciężka, w której pokutować musiała za te chwile niedoszłych może nadziei. Niekiedy przystępowała do córki, całowała ją w czoło, gładziła i płakała.
Dziewczę choć posępne, nie straciło odwagi, ani się zachwiało w mocnem postanowieniu. Jakaś niepojęta żądza nowości, czegoś, coby nakarmiło pragnienia nieokreślone, pchała ją na łaskę i niełaskę losu.
— Niech się stanie co chce — mówiła do siebie — trzeba iść za dolą swoją.
Nazajutrz, niespokojne, poubierawszy się do dnia, czekały w nadziei, że król wyjdzie na przechadzkę znowu i wstąpi na chutor wedle zwyczaju. Lecz do południa ani króla, ani od niego nikogo nie było. Sydorowa chodziła niespokojna, Natałce się oczy gniewem paliły. Wybiegała nieustannie z chaty, wyglądała oknem, parę razy wyszła aż do wrot — nikogo. W sercu gniew wrzał, a oczy łez miała pełne, lecz przed matką nic nie pokazywała i przy niej nuciła niby, dla niepoznaki.