Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 147.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ot tak — rzekła cicho — a no tak!
Co tu począć było. Stał malarz, wpatrywał się i myślał. Oczy Natałki ciekawie były w niego wlepione.
Na kim innym takie zimne, ciekawe wejrzenie nie uczyniłoby pewnie wrażenia, lecz Plersch był rozmarzony, wygłodniały, i zatopiwszy się w tych oczach, w twarzyczce, w zagadce tej piękności niepojętej, uczuł się oczarowanym, podbitym, co gorzej, do malowania niezdolnym.
Napróżno silił się odgadnąć, co to mogła być za istota. Węgiel mu w ręku drżał, podchodził do płótna i czuł, że nie potrafi ująć tej twarzy. Była nadto piękną, węgiel był nadto brudny, palce mu kostniały.
— A no, a no, a długo to my tak siedzieć tu będziemy? — spytała stara — toście jeszcze nic nie zaczęli, a i kresek nie widzę.
— Bo to się inaczej zaczyna — odezwał się malarz, rękę z węglem podnosząc.
— Ale wy i nie zaczęliście jeszcze — dodała stara — to pókiż tego będzie?
Natałka siedziała spokojnie, jakby o czem innem zamyślona. Na tej ręce, na której położyła głowę, miała właśnie królewski soliter. Palec nie był zawinięty, obrączka świeciła jasno i zdradzała. Plersch dopiero teraz postrzegł dyament na palcu Natałki i