Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 116.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

życia ubiera i w listki stroi i gdzieniegdzie kwiatki sobie czepia do fartuszka, i niebo, po którem obłoczki złote latają, jak piosenki, i pola zielone, jak kobierce, a w dolinach w cieniu szare chaty, z wstęgą dymu nad dachami.
Witał się Plersch z bocianami nawet, które doń klekotały, rozumiał doskonale skowronka, zdawało mu się, że z jaskółką był oddawna w przyjaźni.
Bryczka, którę mu pan Pluszczyński dał na drogę, więcej była obrachowana na trwałość, niż na wygody, roztrzęsła mu kości, ale nią szczęśliwie dobił się do Kaniowa. W instrukcyi, danej rządzcy, stało, ażeby pan Plersch po przybyciu nie pokazywał się nikomu i zajechał wprost do dworku Zamysłowskich, gdzie na niego czekać miało mieszkanie. Tam przybywszy, powinien był dać znać o sobie.
O dworek Zamysłowskich, bardzo zręczny chłopak, dodany malarzowi do posługi, dowiedział się po drodze. Stał on na uboczu, otoczony ogrodem, i wyglądał staro i szaro, lecz w Kaniowie naówczas szczęśliwym był, kto dach znalazł.
Gdy oznajmiono o przybyciu oczekiwanego malarza, otworzyły się wrota, wpuszczono bryczkę w dziedziniec, zamknięto znowu drągiem wjazd, jakiś jegomość w kapocie wskazał mieszkanie na górze. Nie było to piąterko, szkoda mówić, ale — górka. Prowadziły na nią wschodki ciemne, a składała się