Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Infantka tom III 021.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Za późno do Zborowskiego — odezwał się Jourdain w końcu — a mojem zdaniem pilnego niema nic.
Villequier nie nalegał — usiedli.
Sederyn wzdychał.
— Źle, źle, moi panowie — począł mówić głowę z ramienia na ramię przechylając. — Co tam u was na zamku... u nas w mieście! strach! umysły poburzone... w ulicach co wyśpiewują, co przylepiają! po rynkach i szynkach co prawią, uszy więdną!!
Jourdain, który kubek wychylił odrazu, uderzył nim o stół.
— A! nieszczęśliwa to była godzina i najfatalniejszy pomysł Henryka tu na to okropne wyprawić wygnanie!! Tu żyć niepodobna.
— Tak — przerwał Villequier — ale któż mógł przewidzieć gdy pierwsze poselstwo do Paryża przybyło, tak świetne, tak lśniące, ludzie tak wymowni, twarze tak łagodne, umysły tak pozornie prostoduszne, że tu w Polsce natrafimy na jeże i na osy.
Tam się zdawali do całowania stworzeni, a tu do nich przystąpić nie można.
Myśleliśmy że nas na rękach nosić będą, a...
— A... daliśmy się wam okłamać — wyrwał się Jourdain. — Wszyscy co do nas przyjeżdżali, choć było do rany przyłożyć, chwalono ich.