Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 197.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

puder, jak stał w białym pudermantlu, na wpół umączony, nie starłszy twarzy, poleciał do niej, drzwi kazawszy pozamykać.
Szwęsia siedziała już z nogami na kanapie, a ujrzawszy podkomorzego w tym stroju, poczęła się śmiać, domyślając się jak go tam już niecierpliwość piekła.
— No, a cóż Szwęsiu kochanie! a co? — krzyknął wpadając podkomorzy i wcale nie obrażając się śmiechem jej.
— Podziękujże mi naprzód żem się do ciebie sama en personne fatygowała — a ślicznie mnie przyjmujesz! fe! co za paskudnik!
— Przepraszam cię, ale tak jestem ciekawy!
— A tu nic nie będzie! — chłodno powiedziała Szwędzka.
— Jakto! — wybuchnął gwałtownie podkomorzy łamiąc ręce — a tom zdyshonorowany.
Uśmiechnęła się tylko.
— Ale możeż być żebyś ty! ty! nic nie dokazała?
— Co myślisz! Dziewczyna po uszy rozkochana w Ordyńskim, prosta, głupia, ani do niej przystąpić. Otacza ją dwóch starych, wyschłych zakamieniałych dziadów, pilnując jak we łbie oka. I nic to interesów nie rozumie.
— Ani pieniędzy nawet?
— Albo to oni ich potrzebują?
— Ależ stryj skąpiec?
— Patrz! jak już wie! rozśmiała się Szwędzka i nagle ton zupełnie zmieniła — no — co mi dasz? to ci ją na Nalewki przywiozę, na dzień i godzinę naznaczoną.
— Co chcesz?