Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 182.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie było. Ale podkomorzy zajęty swoją sprawą, nie miał czasu zastanawiać się nad fizjognomią salonu, i szybko zbliżył się do madame. Ona w progu, starannie jednak drzwi za sobą zamknąwszy, plasnęła w ręce, kiwając głową ze śmiechem.
— A! a! cóż to za niespodziany gość u mnie! musi ci być gorąco podkomorzuniu (zwała wszystkich bez ceremonji, spieszczając tylko tytuł lub imię) kiedyś się aż sam do mnie pofatygował.
— Szwęsiu, kochanie, chodzi o mój honor... i o... serce. Oboje w niebezpieczeństwie...
— O! o! już się pali jak jasna świeca! — zawołała jejmość, kręcąc głową ze zbladłym uśmiechem — a jak nie w porę przychodzisz! nie wyobrażasz sobie co mam na głowie, półtory kopy najtrudniejszych interesów...
— No, to jednym więcej nie zawadzi.
— A daj mi pokój! ty ze swoim musisz kolei czekać (wiedziała komu to mówiła).
Podkomorzy obrócił się na nodze i syknął.
— A idź do djabła z poczekaniem! oto mi słowo!
Madame śmiejąc się z trafności swojej rzuciła się na kanapę.
— No mów — nie mam czasu, krótko a węzłowato.
— Naprzód słowo że się podejmiesz.
— Zobaczę.
— Tu nie ma zobaczę — potrzeba, musisz i kwita. Dam co zechcesz a zrobisz co powiem.
— Dam co zechcesz! — powtórzyła ruszając ramionami. — Jaki mi pan! no! gadaj!
W tem spojrzała jakby dla zobaczenia godziny na