Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 157.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go zmięszał. Anusia sądząc że chodzi o podczaszyca, że to jakiś poseł od niego, przybliżyła się do dworaka.
Ten właśnie szukał na prędce pretekstu do wytłómaczenia się z przybycia, gdy Anna sama mu podała środek wywikłania, uprzedzając pytaniem.
— Pan przychodzisz od podczaszyca?
— Zgadłaś pani, w istocie od podczaszyca.
— A cóż mi pan przynosisz? może pan czego żąda? potrzeba mu czego? grozi jakie niebezpieczeństwo?
— Kazał pani powiedzieć, kazał powiedzieć — jąkał się Węgierski. — Co u djabła mógł mi kazać powiedzieć? — rzekł w duchu.
— Nowe niebezpieczeństwo pewnie! — łamiąc ręce zawołała Anna.
— Nie! nie, uchowaj Boże, owszem... jednakże widzi pani... głównie... kazał mi się dowiedzieć o jej zdrowiu.
— O zdrowie moje? — rumieniąc się z niejakim niedowierzaniem spytała Anusia — o mnie?
— Tak jest, dla czegoż to ją zadziwia?
— Bo niepodobna by teraz myślał o kimś obojetnym, gdy tyle ma o sobie do myślenia... cierpiąc i dręcząc się swoim losem. Powiedz mu pan żem zdrowa, że się modlę za niego, że Boga proszę gorąco aby go oswobodził...
I łza pociekła z pięknego czarnego jej oka.
Szambelan był drwiarz wielki, niewiara, sceptyk, ale człek gorącego serca — dotknęło go prawdziwe uczucie, na którem omylić się nie mógł, znając serce ludzkie — pożałował swej igraszki nawet i zły na siebie wyszedł z tego domu.
— Głupie jeneralisko! — zawołał za bramą — mylił się grubo, wziął jakąś cnotliwą pupilę, piękną ale