Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 112.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu, że przyszedł do niego ten, który go prowadził na Nowolipie...
Chociaż głos nieznajomego bardzo przykro brzmiał w uszach Anny, poszła jednak z poselstwem do podczaszyca, który domyśliwszy się cavaliera, pobiegł do wrót.
W istocie był to Fotofero, który otworzoną wcisnąwszy się furtką, stanął przed nim z dość pochmurzoną twarzą.
— Jakżeś się dowiedział że tu jestem? — zapytał Ordyński.
— Jak? ja wiem wszystko — odpowiedział zimno przyjaciel — i źle że pan tu jesteś! — rzekł prawie z gniewem.
— Dla czego?
— To nic nie warte schronienie, ulica zbyt blizka miasta, ktokolwiek w oknie cię zobaczyć może, dowiedzą się, wyszpiegują. Nie chcę żebyś tu pozostał.
— Dla czegoż? — odparł podczaszyc trochę urażony tonem rozkazującym — to ostatni mój przytułek, innego nie mam i mieć nie mogę.
— Ja jutro, nie dalej, wynajdę panu ustronne, pewne i wygodniejsze mieszkanie. — Tu źle, źle, różni bywają! tu pan pozostać nie możesz!
Mówiąc to, stukał nogą i laseczką cavaliere z widocznem nieukontentowaniem, podczaszyc się wahał i rozmyślał.
— O tem potem — rzekł — co się dzieje w mieście?
— Nic nie wiem! nie byłem nigdzie, idę szukać mieszkania, bo nie pozwolę byś pan tu miał zostać.
— Ale dla czegoż? — zniecierpliwiony odezwał się Ordyński — ja się tu czuję bezpiecznym.