Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.1,2 116.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

najlepiej, zimno odparła podczaszyna — to też widzisz żem już spokojna.
— Ale czegóż jeszcze smutna?
— Moje dziecię, wszak rozstać się będziemy musieli?
— Rozstać? prawda kochana mamo, ale nie na długo, i nie daleko będziemy od siebie.
— Niedaleko?? nie wiem, szepnęła matka której myśl jakaś szukania spokoju pod obcem niebem snuła się po udręczonem sercu — ja podobno do Włoch pojadę, ty do Warszawy, i Bóg wie — kiedy się zobaczymy.
— Do Włoch? to zapewne na kilka miesięcy?
— Na kilka tygodni, na miesięcy kilka, na rok, na dłużej, któż to wie wyjeżdżając?
I znowu smutnie spuściła głowę milcząca, — Alfier tymczasem którego po młodemu paliła potrzeba wypowiedzenia co mu na sercu ciężyło, chodził i mówił żywo:
— Król! król niezrównanej dobroci człowiek, nieprawda mamo? co to za przyjemność? jaka słodycz? uśmiech jaki? ile powagi! ile nauki! jaka spokojność na tem jasnem czole?
Matka spojrzała na syna z politowaniem prawie.
— Dziecko! odpowiedziała cicho, jakże ty jeszcze mało znasz ludzi! jak ciebie oszukać łatwo! nie widziałeś tylko to co było na wierzchu. On spokojny! on wesoły!
— Tak go to zajmowało wszystko — obrazy, książki, zbiory — przypatrywał się, unosił!
— Proste to roztargnienie które mu na chwilę dozwala o ciężkich boleściach zapomnieć.
— Miałżeby być nieszczęśliwy?
— Ma nieprzyjaciół, a najstraszliwszego w samym