Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom II 122.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Im bardziéj czuł się dokuczliwym, tém zajadléj trwał w swoich natrętnych zabiegach około pani Lizy.
Nie skarżąc się, nie mówiąc nic nikomu, biédna kobiéta czasem po kątach płakała. Czuć było w całém tém postępowaniu więcéj pragnienia zemsty i nienawiści, niż miłości.
Z Wiktorem nie mówili o nim nigdy, ale rozumieli się dobrze, iż jedno mieli uczucie dla tego człowieka. Liza obawiała się okazywać je, ażeby do jakiego kroku gwałtownego nie popchnąć Gorajskiego, który na jedno jéj skinienie byłby gotów natręta odegnać.
Położenie stawało się coraz nieznośniejszém, gdy jednego wieczora, podczas niebytności hr. Filipa, wszczęła się między Lizą a Wiktorem rozmowa o tém, co już często się powtarzało. Ona utrzymywała, iż niepodobieństwem jest, aby człowiek tak pojmujący sztukę, tak miłujący ją, jak on, nie tworzył sam i nie pracował. Cóż znaczyło to dla całego świata zamknięte atelie, w którém spędzał długie godziny?
Wiktor się tłumaczył, iż należy do tych nieszczęśliwych, co więcéj czują niż wyrazić umieją; że próbował i rzucał się na zadań wiele, ale nigdy nie stworzył nic, coby mu nawet znośném się zdało, coby mógł poddać sądowi ludzi.
— Tak, ale sądowi dobrych przyjaciół? — zapytała Liza.
— A! to straszniéjszem jest jeszcze — odparł