Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chata za wsią 590.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gna na siwym. Ot tak oklep siedział na nim, a taki straszny, taki blady, jak chusta: bez czapki, z włosem nasrożonym na głowie... Czy nie swój, czy chory, czy nawiedzony.
Ażem krzyknęła... a on stanął i patrzy.... patrzy, a oczy mu się świecą. Boże jedyny jak straszno!! A potém do mnie, bo on mnie znał i dawniéj, i taki nie minął, żeby dobrego słowa nie powiedział. — Dobry wieczór matko? — A ja: — Dobry wieczór paniczu; a dokądże tak? On tylko ręką rzucił. — W świat, gdzie oczy poniosą. — Ja tedy: Miły Boże, dokąd? jak? co? cóż to jest? — Ten tedy westchnie, aż mi ciarki po skórze poszły. — Niechcieli szczęścia mojego, niechże i mnie nie mają; ot za cyganami pojadę i z cyganami na włóczęgę. — Ja widząc, że to nie żarty, kiedy go nie zacznę prosić i odwodzić, ale gdzie?? tylko że mnie nie wybił... Potém powiada — Słysz stara! na to już nie ma rady; ja za nią pójdę choćby w piekło, bo bez niéj żyć nie mogę; a jeźliby mnie i złapali... dodała chytra Sołoducha — to sobie śmierć zrobię... bo mi życie obrzydło!...
Długie milczenie nastąpiło po tém opowiadaniu; matka spojrzała na starego Choińskiego, on wargi