Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 218.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mrożonych, wytykała ze śniegu, starsze drzewa stały głuche, ledwie ważąc na pączki. Gdzieniegdzie łozy okryły się kotkami bujno; wczesna wierzba pękała — ale na niebie więcéj było obłoków szarych niż słońca.
Rzadko kto w téj porze puszczał się w drogę, chyba gwałtowna pędziła go potrzeba. Rzeki wzbierały i trudne były do przebycia, gdzie zamróz zszedł tam grzęzły konie w nieprzebytém błocie, na resztkach lodu ślizgo było i niebezpiecznie. Czekali wszyscy, aby wody kry uniosły, ziemia wilgoć wypiła — i słońce wysuszyło drogi. Ks. Petrek jednak, niespokojny o to co się tam bez niego działo nad Cybiną, z poleceniami różnemi, wyruszył właśnie w téj porze z powrotem. Po kilkakroć wstrzymywały go rozlane rzeki, parę razy przeprawiać się musiał z niebezpieczeństwem życia — ale gorliwość niezmierna i wiara gorąca pędziły go do celu i dodawały męztwa.
Jechał nie zważając na to, że konia już jednego utracił, i że dodany poczet odradzał pośpiech a ostrożnym być radził. Był pewien ks. Protonotaryusz, że godnym się czując osobliwéj łaski niebios i opieki, mieć je będzie za sobą.
W najgorszych razach modlił się, a że miał, ofiarowane mu przez o. kanclerza relikwie świętych przywiezione z Rrzymu[1], ufając im — nie lękał się żadnéj przygody. Choć zwolna więc posuwał się ku granicy, i na ostatek przejechawszy

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być Rzymu.