Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 214.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

albo oczy wyłupić każą, albo go strzała nie minie. Ty panie mój, musisz się stać pokornym, schodzić im z drogi, a nie pokazać nawet, że ci się chce czego więcéj nad to co masz.
Mieszkowi się kłaniaj, królowi ojcu dziękuj, niech sobie powiedzą — Bezpryma nie ma się czego obawiać, dopiero będzie dobrze. Słuchał sparłszy się na stole Bezprym.
— A pókiż ja się tak mam dusić w sobie? — zapytał.
— Póki? aż sobie druhów nie zjednacie i dróg nie obmyślicie.
— Druhów! — rozśmiał się Bezprym — a czém? siły nie mam, łaski téż i złota im nie dam.
— Alboż to Mieszko nie ma wrogów? — począł Gheza — a kto jemu wrogiem, ten będzie wam przyjacielem. Powoli sokole złoty, powoli i bacznie. Ja człowiek prosty i głupi, a no tu przemocą nic nie zrobi, chytrości trzeba.
Uścisnął jego nogi.
— Radzisz dobrze — odezwał się Bezprym — słuchać cię muszę, choć się we mnie warzy i burzy. Źle się stało, żem mu rękę zdusił, a no mi kłamać ciężko.
— Co kiedy trzeba, aby życie obronić? — rzekł gorąco Gheza. — Komu to miło gębę sobie walać kłamem i giąć się, gdy się chce uderzyć? Inaczéj zemsty nie będzie.