Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 205.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdumieniem wielkiém poznawać ów obręczyk złoty. Spojrzenie zrozumiała Oda i ręką potrzęsła tak zręcznie, aby król się mógł dobrze klejnotowi przypatrzeć. Nie spytał jednak zkąd go miała.
Po chwili sama się, obręcz znowu nadstawiając, przysunęła do króla.
— Pamiętacie pewnie kolce te na ręku królowej Judyty? Otóż się owo mnie dostało. Syn królowéj nie ma za co sprawić opończy i po matce klejnoty sprzedaje i mienia. Jak psa wyganiają go z łaźni, a ojciec milczy?
— Kto się wyganiać daje — zawołał król — ten wart by go precz wyrzucono.
— Dziś sam i bezsilny, przyczai się, zmilczy, a co się namota na jutro! E! jutro dla Mieszka być może straszne. Nie trzeba drażnić i zająca bo ugryzie. Wy robicie sobie, miłościwy panie z własnéj krwi wrogów.
— Śmiała jesteś, że mi to mówić się ważysz!
— Dla czegobym milczeć miała? Kto dobrze życzy, ten prawdę mówi. Róbcie jak lepiéj.
I pobiegła do dziewcząt, jakby ją to już nie obchodziło. Król ścigał ją oczyma długo i wkrótce wyszedł do sypialni. Sieciech go jak zwykle odprowadzał, Zyg téż towarzyszył panu, to miaucząc jak kot, to burcząc jak pies, to skowycząc jak jakieś zwierze dzikie. Ale król ani się obejrzał na niego, milczący był.