Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 110.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opata nawet zagorzałym myśliwym. Uśmiechnął się więc łagodnie.
— Któżby wam tego bronił! — rzekł — lecz sami zważcie, na co się wystawiacie. W Krakowie gości dużo rycerzy, co was znać i poznać mogą. Ci niemal codzień wyjeżdżają w lasy, i zapuszczają się nieraz daleko... Jesteścież pewni, że unikniecie spotkania?.. a jeźli się zetkniecie z takimi ludźmi, co was poznają... już nie siebie, ale innych narazić możecie...
— A! ojcze przeorzé! — zawołał Jurga — myć to na własném sumieniu mamy, a i o naszą téż skórę idzie... Lasy szerokie... miejsca dosyć... ucho mamy bystre, konie rącze, ani się napaść z nienacka, ani dognać nie damy...
— Cóż mam wam rzec? — odezwał się o. Benedykt — czyńcie jako chcecie, a patrzcie, byście w nieszczęście nie popadli...
Jurga jeszcze raz w rękę go pocałował i z twarzą uśmiechającą się do izby powrócił. Chwilę siedział naprzeciw brata u ognia.
— Hej, Andruszka — rzekł figlarnie — co to tu za lasy dokoła! mnisi w nich nie polują!... co tu zwierza być musi!..
— Lepiéj o tém nie wspominać, kiedy nam tego kosztować nie wolno!.. — odparł starszy smutnie.
— Hm... — zawołał Jurga — dlaczego nie ma być wolno?.. Konie stoją, oszczepy i łuki mamy,