Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 2 036.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszedłszy przez sień do wnętrza, kilka izb napełnionych służbą niepoczesną przejść było trzeba, nim się do głównéj świetlicy dostało. Chociaż zamek był i dworzec pański, nigdzie tu przepychu Bolesławowskiego znać nie było.
Dostatek wprawdzie znać było wszędzie, lecz ładu i ochędóstwa brakło. Czeladź jakby uspiona, jak wpół drzemiąca nudziła się przy ogniskach wraz z psami, które powyciągane były na ziemi...
Wśród niéj ogromnego wzrostu człek stary, z samych kości zbudowany, obciągniętych skórą grubą, pomarszczoną i czarną, zdawał się pierwsze miejsce zajmować. Odziany w krótki kożuszek, niegdyś suknem niebieskiem, teraz spłowiałém pokryty, w obcisłych spodniach i skórzniach sznurowanych, z brodą posiwiałą krótko postrzyżoną, siedział stary wpatrzony w ogień, obie ręce sparłszy na kolanach, a głowę na rękach...
Opieszale i cicho mrucząca gawiedź co go otaczała, nie zdawała go się wcale obchodzić. Nie słuchał jéj żartów, śmiechów, przedrwiewań i ziewania. Myślami widocznie był gdzieindziéj.
Wieczór nadchodził, i w izbach zaczynało być ciemno. Stary siedział na pieńku, grzał się, ale choć nieruchomy, nie usypiał, czarne oczy z pod brwi nawisłych mu błyskały, ogniem młodzieńczym niemal. Wśród czeladzi, którą był otoczony,