Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 1 216.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

weszło słońce zawstydzić nas, chciałem się zerwać z posłania, lecz byłem jakby skrępowany i przykuty do skóry, na któréj leżałem. Ruszyć się nie mogłem. Jasność u wnijścia namiotu wnet w sam środek jego się wcisnęła i oświeciła go... Przez zamknięte powieki widziałem najdrobniejszy sprzęt i w kątach nawet złożony oręż nasz, błyskał od téj jasności... Oczy moje zdziwione, dopiéro oswoiwszy się z nią, dojrzały białego młodzieńca, z włosami złotemi, promienistego, piękności nadzwyczajnéj. Czując w nim jakieś zjawisko cudowne, zerwać się chciałem i upaść przed nim, aby mu cześć oddać, lecz ciało było jak kamienne, nie władałem niém...
Widziałem jak wolnym krokiem szedł ów młodzian promienisty wprost ku miejscu, w którém leżałem i stanął nademną... w rękach białych trzymał on oto ten miecz i patrzał na mnie z uśmiechem.
Naówczas stanęło wyraźnie w myśli méj, iż powinienem był prosić o miecz ten, mający mi zapewnić zwycięztwo i otrzymać go...
I zacząłem wołać z błaganiem wielkiém domagając się miecza, na który chciwie patrzałem, a młodzieniec promienny patrzał na mnie z uśmiechem dobrotliwym, ale go z rąk nie puszczał... I trwała ta moja modlitwa tak długo, iż z wysiłku cały oblałem się potem... a gdy mi i słów brakło już, młodzieniec pochylił się nad łoże moje