Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Bracia zmartwychwstańcy tom 1 049.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kimś napojem, dano mu wodę i wino, które syn zabrał z sobą, ale już to nie pomogło.
Życie, którego niewiele w nim było, nagle się wyczerpało, gasnął w oczach... powieki mu zapadały jak do snu. Syn przy nim przykląkł płacząc, starając się uspokoić, dopraszając, aby spokojnie usnął i snem się pokrzepił.
Jemu chwilami niepokojem i boleścią pałały oczy, czuł już a wiedział, że na drodze, na rozdrożu, nie doścignąwszy celu, marnie zemrzeć przyjdzie.
— Miklasz — ozwał się głosem osłabłym — Miklasz, zaklinam cię na wszystko co święte, co najdroższe, na krzyż pański, na miłość jakąście mieli dla mnie, uczyńcie proszę, co każę, czego żądam...
Syn na znak posłuszeństwa rękę przyłożył do piersi.
— Mnie tu umierać przyszło — mówił głosem gasnącym stary — od doli i przeznaczenia nie uwolni się nikt. Jak skoro umrę, Miklasz, wsadzicie mnie na mojego konia, przywiążecie do niego, trzymać będziecie, bym nie padł... i pojedziecie ze mną, z trupem do Poznania, przed króla... Powiecie mu, jako nie mogąc żywy przybywam umarły prosić za rodem moim... Nie zlitowałby się żywemu może, nieboszczykowi się umiłuje... Rozumiesz to?..
Miklasz zmilczał przerażony.