Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 163.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obalony pień wywróconego drzewa, na którym jeśli nie usiąść, mógł się zeprzeć przynajmniéj. Pot biegł mu z czoła. Chwilę tu postawszy i oglądając się, czy któréj z górskich roślin, potrzebnych mu, nie odkryje — nagle usłyszał dźwięk jakiś dziwny, niezrozumiały, dla którego i o ptaku, i o kwiatkach zapomniał.
Wśród milczenia puszczy, nieopodal gdzieś słychać było niby jęk, niby oddech ciężki, — z piersi jakby ludzkiéj się dobywający. Mogło to być sapanie dzikiego zwierzęcia? Nie — O. Ottonowi razem z tym głosem przyszło poczucie, że jakiś człowiek nieszczęśliwy wydawać go musiał. Takiém westchnieniem z głębi piersi nie dysze zwierzę żadne.
Wnet ustąpiło znużenie własne, a obawy nigdy na chwilę nie miał staruszek, ruszył się więc żywo, posiłkując kijem swoim ku górze, idąc na to stękanie, które coraz bliższém mu się być zdawało. Oczyma naokoło szukał i podpatrywał zkąd głos mógł wychodzić.
Przed nim stał ogromny dąb stary, którego cień i korzenie rozpuszczone szeroko, żadnym zaroślom dokoła puścić się nie dawały. Maleńka trawka i mchy okrywały jego podnóże. Tu u pnia, dostrzegł Otton leżącego człowieka, u którego nóg pies jeden leżał jak zdechły, drugi dogorywać się zdawał. Sam człek, gdyby nie ciężki oddech co mu się z piersi wyrywał, za trupa mógł być