Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 162.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zbyt blizko — porywał się i leciał daléj, zawsze w jednym kierunku, w głąb’ lasu. Ani się spostrzegł O. Otton, gdy za ptaszyną tą zaszedł tak daleko, że gdy się obejrzał za siebie, już przez pnie drzew, sinych w dali gór widać nie było. Znając doskonale okolicę, bynajmniéj się tém nie strwożył; postanowił się ciekawemu ptakowi przypatrzeć i szedł daléj jeszcze. Tu już gąszcz leśna zaczynała być coraz mniéj dostępną, ścieżynka nawet pod stopami niknęła, a zastępowała ją wyryta wodami w ziemi rozpadlina, którą reszta zbiegających z wierzchołków wód spadała w dolinę...
Dziko było i samotnie, wśród drzew zielonych, przebijały się już ciemne gałęzie jodeł starych, a gdzieniegdzie obnażone ich pnie, jak ogromne słupy. Na drodze leżały w poprzek na pół zgniłe kłody, susz obłamana wiatrami jesiennemi, ślizgie mchy i na pół przegniłe liści kupy.
Ptak, który ciągle był na widoku, znikł gdzieś w czarnych tych pozwieszanych ku dołowi, ciężkich świrków konarach; droga stawała się ciężką nie do przebycia, tchu brakło starcowi, obejrzał się nareszcie, czy gdzie nie znajdzie kłody na któréjby mógł przysiąść i spocząć.
W lesie panowała cisza uroczysta świątyni, ani listek się nie poruszał, zaledwie bliżéj podlatujących muszek brzęczenie chwytało ucho. Podszedłszy jeszcze kilka kroków, O. Otton znalazł