Strona:PL Honoryusz Balzac-Komedya ludzka tom I 169.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem niósł złoto, luidor nie wiedziéć jakim sposobem wysunął mu się z kieszeni i upadł na ziemię; ktoś z lokatorów idąc za nim spostrzegł go, podniósł i chciał mu oddać.
— To do mnie nie należy — odparł, udając zdziwienie. — Jabym zgubił sztukę złota, gdybym je posiadał, czyż żyłbym tak, jak żyję?
Rano sam przyrządzał sobie kawę na fajerce w rogu kominka, obiad przynoszono mu z miasta. Stara odźwierna o pewnéj godzinie przychodziła sprzątać u niego. Dziwnym wypadkiem, który Sterne nazwałby przeznaczeniem, ten człowiek nazywał się Gobseck.
Późniéj, kiedy zajmowałem się jego interesami, dowiedziałem się, że miał lat siedmdziesiąt sześć. Urodził się około 1740 roku gdzieś na przedmieściu Amsterdamu, z Żydówki i Holendra. Miał imię Jan Ester van Gobseck. Pamiętacie zapewne, jak cały Paryż zajmował się morderstwem kobiety zwanéj piękną Holenderką. Kiedy wspomniałem o tém Gobseckowi przypadkiem, powiedział mi nie pokazując ani współczucia ani zdziwienia:
— To była moja wnuczka.
Oto całe wrażenie, jakie na nim wywarła śmierć jedynéj krewnéj i spadkobierczyni wnuczki jego rodzonéj siostry. Śledztwo sądowe dowiodło rzeczywiście, iż piękna Holenderka zwała się Sara van Gobseck. Gdy go zapytałem, jakim sposobem wnuczka jego siostry nosiła jedno z nim nazwisko?
— Kobiety nigdy nie szły za mąż w naszym rodzie — odparł z uśmiechem.
Ten szczególny człowiek nigdy nie chciał widziéć żadnéj ze swoich krewnych. Nienawidził swoich spadkobierców i nie mógł pojąć, by jego majątek przeszedł kiedykolwiek w cudze ręce, nawet po jego śmierci. Matka w dziesiątym roku życia wsadziła go na okręt jako chłopca okrętowego i przez lat dwadzieścia zostawał na morzach indyjskich. To téż zmarszczki jego żółtawéj twarzy zdawały się chować tajemnicę strasznych wypadków, nagłych trwóg, niespodzianych hazardów, cudownych zdarzeń i niepojętych radości. Zniesiony głód, zdeptana miłość, majątek zagrożony, stracony i znów odzyskany, niebezpieczeństwa wielokrotne, wybawienie z nich a może i okrucieństwa wytłómaczone położeniem, wszystko to zostawiło na niéj ślady.
Znał niegdyś pana de Lally, admirała Simeuse, pana de Kergarouët, pana d’Estaing, Suffrena, pana de Portenduère, lorda Cornwallis, lorda Hastings, ojca Tippo-Saiba i samego Tippo-Saiba. Ten Sabaudczyk, co służył Madhadżi-Sindyi, królowi Delhi i przyczynił się do założenia potęgi Maratów, robił z nim rozmaite interesa. Miał niegdyś stosunki z Wiktorem Hughes i z kilku sławne-