Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0997.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żeby był starunek, toby jeszcze trwało, bo od niedawna zaczęło się psować — mówił Maćko do starego karbowego Kondrata, który pod nieobecność panów zawiadował majętnością.
A po chwili:
— Jabym i tak do śmierci domieszkał, ale Zbyszkowi kasztel się patrzy.
— O dla Boga! Kasztel?
— He! Albo co?
Była to ulubiona myśl starego postawić Zbyszkowi i przyszłym jego dzieciom kasztel. Wiedział, że szlachcica, który nie w zwykłym dworcu, ale za rowem i częstokołem siedzi „za coś uważają“ — i o urząd mu łatwiej. Dla siebie nie wiele już żądał Maćko, ale dla Zbyszka i jego synów nie chciał na małem poprzestać, tembardziej teraz, gdy majętność wzrosła tak znacznie.
— Niechby jeszcze Jagienkę wziął, — myślał — a z nią Moczydoły i opatowe dziedzictwo niktby w okolicy nie był z nami na równi — co daj Boże!
Ale to wszystko zależało od tego, czy Zbyszko wróci — a to była rzecz niepewna i zależna od łaski Boskiej. Mówił sobie tedy Maćko, że trzeba mu być teraz z Panem Bogiem jak najlepiej, i nie tylko w niczem mu się nie narazić, ale czem można to go zjednać. W tej chęci nie żałował dla kościoła w Krześni ni wosku, ni odsępów, ni zwierzyny, a pewnego wieczora,