Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0789.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A straszny Żmujdzin objął się za szyję rękoma, poczem prawicą uczynił gest, jakby pokazując idący w górę od szyi powróz.
— Będzie mu tak! — rzekł — tak, jak i innym.... tak!
Na to Zbyszko zmarszczył brwi.
— Słysz Skirwoiłło — rzekł — nie będzie mu ani tak, ani inak, gdyż to mój jeniec i przyjaciel. Razem nas książę Janusz pasował, i jednym palcem tknąć ci go nie dam.
— Nie dasz?
— Nie dam.
I poczęli patrzeć sobie w oczy, marszcząc brwi, przyczem twarz Skirwoiłły skurczyła się i stała się do głowy drapieżnego ptaka podobna. Zdawało się, że obaj wybuchną, lecz Zbyszko, nie chcąc kłótni ze starym wodzem, którego cenił i szanował, a mając przytem serce rozkołysane wypadkami dnia, chwycił go nagle za szyję, przycisnął do piersi i zawołał:
— Zali chciałbyś mi go wydrzeć, a z nim i nadzieję ostatnią? Za co mnie krzywdzisz?
Skirwoiłło nie bronił się uściskom, a wreszcie wysunąwszy głowę z ramion Zbyszka, począł spoglądać na niego z podełba i sapać.
— No — rzekł po chwili milczenia — jutro każę moich jeńców powiesić, ale jeśliby ci który był potrzebny, to ci go też daruję.
Poczem uściskali się po raz wtóry i rozeszli w dobrej zgodzie, ku wielkiemu zadowoleniu Maćka, który rzekł: