Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0234.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szach dzwonić — poczem znów odzywały się kroki, wolne i przezorne. W ogóle było w tem zbliżaniu się coś tak ostrożnego, że Zbyszka ogarnęło zdziwienie.
— Musi się „stary“ psów bać, które tu były przy szałasie, — rzekł sobie; — ale może to i wilk, który mnie zwietrzył.
Tymczasem kroki ucichły. Zbyszko jednak słyszał wyraźnie, że coś zatrzymało się może o dwadzieścia albo trzydzieści kroków za nim — i jakby przysiadło. Obejrzał się raz i drugi — ale, lubo pnie rysowały się w zmroku dość wyraźnie, nie mógł nic dojrzeć. Nie było innej rady, tylko czekać.
I czekał tak długo, że aż zdziwienie ogarnęło go po raz wtóry.
— Niedźwiedź nie przyszedłby tu przecie spać pod barcią, a wilk byłby mnie już zawietrzył i teżby nie czekał do rana.
I nagle mrowie przeszło go od stóp do głowy.
A nuż to co „paskudnego“ wylazło z błota i zachodzi mu z tyłu? Nuż niespodzianie chwycą go jakie oślizgłe ramiona topielca, albo zajrzą mu w twarz zielone oczy upiora, nuż się coś roześmieje okropnie tuż za nim, albo z za sosny wylezie sina głowa na pajęczych nogach?
I uczuł, że pod żelaznym czepcem włosy poczynają mu się jeżyć.
Lecz po chwili szelest odezwał się przed nim — i tym razem wyraźniejszy jeszcze, niż poprzednio. Zbyszko odetchnął. Przypuszczał wprawdzie,